wtorek, 21 grudnia 2021

Recenzja: Nicholas Evans "Zaklinacz koni"

Czy lubicie czytać klasykę literatury? A taką klasykę literatury, na podstawie której powstał film? 

Ja lubię bardzo. Dlatego właśnie, gdy tylko pojawiło się wznowione wydanie książki „Zaklinacz koni” autorstwa Nicholasa Evansa, sięgnęłam po nie bardzo chętnie. I na samym początku kilka słów o samej formie książki. Egzemplarz, który dostałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Zysk i SKA, jest pięknie wydany. Twarda oprawa, ładny papier, przyjazna czcionka – to jedna z takich książek, które bez wstydu można podarować w prezencie, a potem postawić na półce. Prezentuje się świetnie.

Ale aby jednak nie oceniać książki po samej okładce, przejdźmy do jej treści. Jak ja lubię powieści! Zapomniałam o tym całkowicie, czytając ostatnio głównie fakt i książki popularnonaukowe. Tymczasem jak cudownie jest zanurzyć się w długiej, wciągającej powieści! Jak cudownie żyć przez kilka dni życiem jej bohaterów! Książkę „Zaklinacz koni” znałam już wcześniej, czytałam ją kilka lat temu, pod wpływem emocji wywołanych filmem na jej podstawie. Dużo mi jednak umknęło z czasem, wiele faktów się zatarło, a i bohaterowie byli mniej wyraźni – czytałam więc po raz drugi, jednak z nie mniejszą przyjemnością niż kiedyś. Jest to powieść, której fabuła toczy się w Stanach Zjednoczonych. Akcja zawiązuje się wokół dramatu nastolatki – Grace, której życie po tragicznym wypadku w trakcie konnej przejażdżki ulega strasznej przemianie. Wydaje się jednak, że to nie Grace jest tutaj epicentrum wydarzeń, choć w sumie mogłoby też tak być, ale to świat dorosłych, którzy wokół niej się znajdują, tworzy oś fabularną. Matka Grace, Annie jest wziętą dziennikarką, jej ojciec – zapracowanym prawnikiem. W tej przestrzeni, która funkcjonuje bezbłędnie od lat, nie ma miejsca na taki wypadek. Dlatego gdy do niego dochodzi, bezpieczny świat całej rodziny legnie w ruinach. Ale gdy się posprząta ruiny, powstanie miejsce do zbudowania czegoś nowego – i tu właśnie pojawia się tytułowy zaklinacz koni, czyli Tom – postać z całkowicie innego świata niż ten, w którym dotychczas funkcjonowała Annie. Będzie to historia zaskakująca, a przecież tak bardzo przewidywalna. Będzie pełna emocji, ale nie ckliwa; romantyczna, ale wcale nie prosta, nie schematyczna. Przeciwnie: „Zaklinacz koni” to taka opowieść, która udowadnia, że życiowe scenariusze bywają bardzo, ironicznie wręcz przewidywalne, a jednak tak okrutnie skomplikowane, że wręcz nie do rozwikłania. Nic w tej książce nie jest czarno – białe, żadna postać nie ma łatwych motywacji, żadnej nie sposób osądzać. Darzyłam sympatią i zrozumieniem właściwie wszystkich bohaterów, niezależnie od tego, jak pokierowali swoim losem i jaki mieli wpływ na losy innych. Jednocześnie swobodnie płynąca narracja pozwoliła mi się od nowa wciągnąć w ten skomplikowany, a jednak bardzo prosty świat Annie i Toma, a także stojących gdzieś z boku, a przecież równie ważnych Grace i jej ojca Roberta. 

Czy ta książka ma wady? Oczywiście. Niektóre wątki zostają porzucone, brakuje uzasadnienia dla pewnych decyzji, czasami konsekwencja działań się plącze. Osoby ceniące logikę ponad wszystko mogą się czuć rozdrażnione postępowaniem bohaterki i nie do końca uwierzą jej, gdy pod wpływem nowej sytuacji zmienia swoje podejście do kariery i pracy zawodowej. 

Nie jest to książka nagradzana ani powszechnie doceniana za swój kunszt, ale to nie ujmuje jej wcale urody i mądrości. Zawiera w sobie mądrość uniwersalną, wypowiadaną spokojnie, opisywaną na kolejnych kartkach z uważnością i ciepłem. Autor bardzo lubi swoich bohaterów, co czuć. Nie knuje intryg, nie obwinia ich za ich postępy, ale głęboko zagląda w ich motywacje i ze skupieniem analizuje czyny poprzez pryzmat życiowych doświadczeń, emocjonalnego bagażu i przejść. Jest to książka o miłości, która ma wiele wymiarów: miłości matki do krnąbrnej córki, miłości kobiety i mężczyzny, płomiennego romansu, ale też tej miłości wyrozumiałej, codziennej, która cierpliwie przeczeka każdy kryzys. Jest to opowieść o traumie – to jej bardzo ważny aspekt. O radzeniu sobie z ranami, z których te fizyczne okazują się najmniej bolesne. To także historia o zdumiewającej relacji człowieka ze zwierzęciem, która staje się podstawą do rozumienia świata i innych ludzi. To książka o codziennym życiu, w którym dzieją się rzeczy wyjątkowe – bo tak się właśnie zdarza, choć czasem o tym zapominamy. 

Bardzo serdecznie polecam Wam któregoś dnia sięgnąć po „Zaklinacza koni”. Po to, żeby się wzruszyć, po to, żeby dać się pochłonąć wyimaginowanemu światu, żeby się zatopić w cudzych sprawach, gdy na przykład własne wydają się nie do uniesienia. „Czytanie książek to najlepsza zabawa, jaką ludzkość sobie wymyśliła” – podobno powiedziała nasza noblistka, i to właśnie będzie taka zabawa. Nie oczekujcie, że ta książka ma podwójne dno, że Was zaskoczy, nawróci, ocali. Po prostu przyjmijcie tę opowieść taką, jaka ona jest – bardzo prostą i bardzo trudną jednocześnie. Będzie pięknie, obiecuję. 


Oktawia Mościńska



Książka otrzymana w ramach współpracy barterowej z wydawnictwem Zysk i Ska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz