Trudno mi powiedzieć, czy ta książka podobała mi się czy nie. Podobały mi się jej poszczególne elementy, główny bohater ( choć jego twarda skorupa troszkę za szybko się rozpadła) i sposób, w jaki autor podszedł do tematu religii Voodoo. Widać, że zanim przystąpił do pisania książki przeprowadził dokładny research, dzięki czemu wiara inspirowana Voodoo w powieści „Laleczki” jest wiarygodna, mroczna i piekielnie interesująca. Ogromnym plusem dla Marcina Halskiego jest zdecydowanie nieoczywiste zakończenie, którego się absolutnie nie spodziewałam. Książka kończy się tak, że ma się poczucie, że będzie kontynuowana historia Horensa i mam taką nadzieję. Szczególnie, że głównym powodem, dla którego się trochę gniewam na Marcina Halskiego jest to, że czytając miałam wciąż niedosyt wiedzy. Autor bardzo mocno skupił się na akcji, co jest zrozumiałe, bo takie powieści czyta się dobrze i sprawnie, natomiast zabrakło mi opisów bardziej szczegółowych Harwyn, Cesarstwa (które od razu kojarzy mi się z Cesarstwem Luan, pozdrawiam pana Ziemiańskiego :D), za mało wiemy o Ramirze i kulturze regionu, a dużo o wierzeniach i Horensie. I absolutnie nie twierdzę, że każdy powinien pisać jak w pozytywizmie, broń książkoboziu, ale trochę mi brakowało pewnych informacji. Tym bardziej, że fabuła w większości była jednotorowa, czyli obserwowaliśmy ją z pozycji głównego bohatera. Po prostu chciałam WINCYJ.
Czy sięgnę po koleje tomy jeśli się pojawią? Pewnie tak, z nadzieją, że znajdę tam jeszcze więcej informacji. Zastanawiam się, czy nie cierpię przez Tolkiena i Martina na jakieś patologiczne skrzywienie, że zawsze muszę poznać szczegółowo uniwersum, niemniej jednak jestem ciekawa świata wykreowanego dla swoich bohaterów przez Marcina Halskiego. Ciekawią mnie losy Horensa ale i Merind i całego Cesarstwa. Będę czekać na więcej!
Monika Banaszyńska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz